środa, 1 lutego 2012

przeczytam go pięć, a potem osiem razy

mróz, mróz
a ja idę i nucę pod nosem. Bo w końcu kiedyś los się odwraca, chociażby na jeden dzień, to i tak warto się z czegoś bezinteresownie jak Kant pocieszyć.
Więc idę i myślę o swoim wczorajszym gorzki-słodkim śnie. Że ktoś wraca, a ktoś odchodzi i że jeszcze to trzecie jak kot Schroedingera. Ale takie sny się nie sprawdzają- po to są piękne żeby nie musiały się spełniać, bo sama świadomość, doświadczenie takiej radości nawet nierealnej, to i tak zbyt wiele i często nie do zniesienia. 
 
I dlatego mróz i dlatego duszno w białej sali, lekko brudnawej w której tym razem myślę już tylko o tym żeby wyjść i zmarznąć. Czekam na salę zieloną, ostatni raz beztroską, przed próbą generalną, i żeby znowu wszystko było tak zielone jak wtedy- i koszula i spodnie i szalik i rzęsy nawet...i zielona miętowa mgła i koniec lektur przymusowych i odrabiania z niechęcią tej pańszczyzny....
chciałabym mieszkać w zielonym domu albo chociaż na jakimś dachu posiedzieć, bezkarnie popluć na wszystkich z góry...

Islandzko mi, tak bardzo że chce mi się płakać jak słucham tej piosenki, przy której ponad rok temu też płakałam niepowstrzymanym irracjonalnym szlochem na koncercie Jonsiego...wisi w powietrzu mroźna magia?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz