spotkania w pół drogi- przypadkowe? że się tak mijamy? że niemal każdego dnia...? niebawem skończy się kurs, odpadną lekcje dwa razy w tygodniu, będzie mi smutno i samotnie, chociaż będę miała o trzy godziny więcej czasu wieczorami. Ale bez śpiewania piosenek o oleju i wodzie (dopiero za trzecim razem zrozumiałam tę głęboką filozoficzną metaforę- woda i olej nie mogą się połączyć!), tanecznych akcentów na moście w drodze powrotnej, biegu do latarni i z powrotem... cóż to za czwartek?! kombinuję i próbuję wymyślić jakieś cykliczne działania, by te czwartki nie umarły mi wraz z grudniem, jeszcze nie mam pomysłu. Słucham piosenki o mieście pod pierzyną, też mam takie miasto, dziś było raczej miejscem koszmaru, pogodne odprężające sny chyba na ten rok się wyczerpały, teraz czeka mnie tylko groza i niepewność. Gdyby chociaż po czesku, a tu nie!
wtulam się mocniej w tą pierzynę mimo wszystko, bo chwilowe uniesienia i zetknięcia od dawna nie wystarczają. mam zimne dłonie, obcięłam włosy, boli mnie gardło... co jeszcze mam do cholery zrobić?!
zanosi się na jonsiowy renesans.................................
wszędzie dookoła zakochane pary. Czyżbym miała obsesję, czy tylko jesienną chandrę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz