awangardowy Tadeusz i siwy dym na widowni
(a swoją drogę rychło w czas tym Tadeuszem zaatakowali- kiedy wszytko takie ostatnie, aż chciałoby się powstrzymywać dzielnie łzy, ale ich nie ma, wszystko jest tak stopniowe i odbywa się rozdzielnie, etapami, bezboleśnie, dosłownie nic nie czuję)
trzynastego piątek a jaki dobry dzień unurzany w Białoszewskiego i zielone żelki
ale nawet gdyby nie
to i tak dziwna energia, chociaż powinnam padać na twarz ze zmęczenia. Nie padam. Przesilenie? Nie wiem. Coś...
dziś devendra zdecydowanie, ale bez koszulki...
ok, chyba robię się monotematyczna. To już ostatni. Mój faworyt, w piżamce...
hybryda konwencji i wcieleń, niektóre z nich odrażające. Kicz? Głębia? Coś pośrodku... zbyt przystojny, by zastanawiać się nad aspektami formalnymi
co powiemy sobie za tydzień? Że brakowało mało, a i to już bardzo wiele znaczy. I nie będziemy żałować, szkoda na to życia. Mantra, mantra, kefir i słońce, nie zapomnieć o pozytywach i teatrach wrocławskich, podziemnych niezbadanych krainach i nieprzespanych nocach, które jeszcze gdzieś tam czekają.
zawsze przecież jest jakieś potem
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz