zaliczam ten sylwester do wąskiej grupy najbardziej udanych w mojej karierze- najlepszego od jakichś pięciu może nawet sześciu lat- kto by to zliczył... nie zniszczyła mnie całodobowa podroż z niespodzianką w połowie- prawdziwym maratonem w pół godziny z pełnym obciążeniem bagażowym i na wybitnie niesprzyjającym pagórkowatym terenie. Sześć pociągów jednego dnia, nocne nieznajome miasta w których gubiliśmy drogę skrajnie wyczerpani, potem niespodziewany obrót sytuacji, szalony tydzień, od dawna tak się nie czułam. po tym jestem przez chwilę niepokonana
domy jak latarenki z papierowymi szybkami w oknach. Coś we mnie pękło, nadal cały świat drga w posadaĉ, nie mogę znikąd wyjeżdżać bez żalu. Nie mogę żegnać się zwyczajnie i dlatego o czwartej rano kiedy dogasają bełkotliwe rozmowy przytulam się do nieznajomego jakbyśmy znali się całe życie. Zbieżność nietypowych imion- ile razy jeszcze mnie to czeka? sama nie mogę uwierzyć jak bardzo mi smutno, gdy na chwilę przerywam taniec i zaczynam rozumieć... ale nie chcę wiedzieć, to wciąż dla mnie dwie różne rzeczy, wiruje mi w głowie, jem czekoladę w kole z innymi ludźmi i wciąż myślę, że może jest jeszcze szansa...
island jednak odpada oficjalnie, chyba że w szybkim tempie znajdę bogatego sponsora. No cóż, nie tym razem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz