niedziela, 26 grudnia 2010

let it snow!

Kto powiedział, że czytanie książek kształtuje wyobraźnię i pozwala na niewinne podwójne życie?(do czasu- gorzej gdy zakochujemy cię w powieściowych bohaterach...) 
Ktokolwiek to był, zgadzam się z nim w całej rozciągłości- aktualnie moje życie toczy się dwoma równoległymi i równoważnymi torami.(Nie pamiętam, żebym miała czas po wakacjach naprawdę się zaczytać. Prawie zapomniałam jakie to boskie uczucie- znikać na całe godziny!) Ze względu na pokaźną stertę książek na moim skądinąd zagraconym biurku, powinnam raczej sprężyć się z ich czytaniem, ale jakoś mi się nie spieszy... Lubię delektować się słownictwem, dowcipem, subtelnymi aluzjami i ach! Po co pośpiech? dla spóźnionych są audio booki, ale to przecież to nie to samo co fizyczny kontakt z dziełem- niezastąpione uczucie tępego bólu karku utrzymujące się od kilku do kilkunastu dni od nocowania z twarzą w książce. Coś wspaniałego! Mówię całkiem poważnie!


Podoba mi się to zdjęcie- światło może trochę podrasowane, ale klimat nordycki i niepokojący.
Wczoraj dzięki Lince (dziękuję:*!) przeżyłam małą podróż w czasie, która w ogólnym rozrachunku wyszła mi bardzo na zdrowie. Może rzeczywiście czas pewne rzeczy zostawić za sobą... Go do! Zresztą szlak wzywa i za dwa dni wyruszamy podbijać świat- realizacja naszego tajnego planu przejęcia władzy nad światem od nowego roku zbliża się wielkimi krokami. Drżyjcie więc i czekajcie na wielki spontaniczny koniec świata!
(nawet najbardziej oporni archaniołowie znajdą się pod naszym wpływem, więc przyjmuję zapisy: dla wszystkich nie starczy, spieszcie się!)

Miło jest spiskować przez prawie pół godziny przez telefon i to na czyjś koszt. A hasło na dziś głosi nam Tales z Miletu mówiąc iż "kropla drąży skałę". Gabryś ma rękę do cytatów. I Amen.


Czekam na śnieg i mróz.
(Zaczynam się robić niecierpliwa!)

sobota, 25 grudnia 2010

o niczym chyba...

"Największy urok wszelkich szaleństw polega na tym, że przeważnie źle się kończą."
 
Znowu nadeszła w moim życiu era Cortazara. Dobrze to, czy źle, nie wiem. Nie wiem też, czy ma to związek ze zwierzętami przemawiającymi w smsach w wigilię Bożego Narodzenia (szczególnie zaś futrzastymi i mruczącymi- przynajmniej kiedyś), czy też jest to wybór całkowicie spontaniczny- Hawking sam raczy wiedzieć. Dość że końca świata jeszcze nie przewiduję, a czytanie argentyńskich książek chyba nie aż tak bardzo kłóci się z moją islandzką pasją- ufam. Zreszta pomieszanie z poplątaniem wychodzi czasem na zdrowie. 
Tylko komu?
chyba znowu przegrałam...

(przydałoby się trochę śniegu.......)

czwartek, 23 grudnia 2010

świąteczne całopalenia

Wystarczy wyjść na chwilę z domu i ... już na progu natknąć się na przygodę, nawet w tak nudnym i brzydkim mieście. 
Cuda się zdarzają, na mój jeszcze przyjdzie mi chwilę poczekać, ale takie małe cudziki wydarzały się i wydarzają w tym tygodniu intensywnie. Trudno stwierdzić czy więcej nieszczęść wczoraj, czy miłych niespodziewajek- dzień bardzo męczący, zakończył się w Kofeinie w towarzystwie dwóch sfrustrowanych osób, które jednak samą swoją obecnością uczyniły wieczór ten milszym, niż mógł w rzeczywistości być. (dzięki:*)

Idąc za radą Myszy, dokonałam spektakularnego całopalenia mojej przeszłości, (czy cokolwiek tam było)- obawiam się jednak, że ten niekontrolowany zduszony w zarodku pożar mógł strawić nie tylko przeszłość ale i przyszłość, a tego nie miałyśmy w planach raczej. Trzymając tą płonącą serwetkę nawet nie docierało do mnie co tak naprawdę się dzieje. Wszystko wydarzało się poza mną, cała ta absurdalna sytuacja, nawet nie przestraszyłam się, nie czułam ciepła tego ognia, zupełnie nic. Dziwne, zupełnie nierealne zdarzenie, bardziej przypominało sen, niż czas teraźniejszy.  Podejrzewam jednak, że pożar był nieunikniony- po pierwsze: objawiła się prawdziwa natura Złego Człowieka. Po drugie- nawet jeśli sam archanioł Gabriel (hm...) położyłby bibułkową serwetę na płonący podgrzewacz, nie uniknąłby tego, co stało się wczoraj. Po trzecie- moja osobista teoria, którą wymyśliłam przed chwilą głosi, że to zwyczajnie było do czegoś potrzebne... Po prostu jak na jeden mały podgrzewacz było tych spraw za wiele. to nie mogło odbyć się po cichutku. Było tego za wiele.

Życzenia kopiuję trochę z tych, które dostałam wczoraj: 
żebyście znajdowali cukierki w butach nawet jak wam bardzo źle i żeby zawsze był przy was ktoś, kto wam przyniesie pierniczki. Oby każdy w nowym roku dostał taką szyszę na jaką zasługuje.
Świąt!

wtorek, 21 grudnia 2010

go do!

Dzisiaj mam zaszczyt przedstawić wam kogoś niezwykłego: 

 oto (mój) Jonsi!

Człowiek który od września ustawicznie ratuje mi życie i jeszcze mu się to nie znudziło.Naturalnie mam w zanadrzu jeszcze kilku takich gości (trzech, może czterech...), ale muszę powiedzieć, że Jonsi jest ostatnio wyjątkowo aktywny- od wydania solowej płyty właściwie mnie nie opuszcza.
Kiedy cały świat obraca się przeciwko mnie i mam zupełnie wszystkiego dosyć, albo kiedy wymyślam sobie jakieś bezsensowne historie i zaczynam w nie wierzyć, albo kiedy mam ochotę poddać się i rzucać podręcznikami gramatyki o ścianę.... wtedy przychodzi Jonsi i opowiada mi własne historie w języku którego nie rozumiem (więc tym lepiej się tego słucha.). Jest taki niewinny, islandzki i niezdarny- nawet kiedy stara się śpiewać po angielsku zwykle udaje mi się zrozumieć pojedyncze słowa. Im bardziej się stara tym bardziej je przekręca i wtedy zaczyna się śmiać sam z siebie (bardzo to lubi) i coś tam mamrotać w tym swoim śpiewnym śnieżnym języku. Panuje ogólne niezrozumienie i powoli wracam do siebie, to znaczy zaczynam wierzyć, że może jest coś jeszcze do zrobienia na tym świecie, nawet ze złamaną duszą i potrzaskaną osobowością można podnieść się, otrzepać z kurzu i podreptać powoli, we własnym tempie dalej.
Zwykle trwa to dłuższą chwilę.

Dzisiaj właśnie tak było. Siedziałam sobie w pustym mieszkaniu i rozpaczałam okropnie nad własnym losem, kiedy wszedł Jonsi (bez pukania!) i zaczął cos do mnie zagadywać tym swoim śniegowym angielskim. Mówił coś o tym, że jeszcze we wrześniu widział mnie na koncercie i że na prawdę byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, że teraz jest gorzej, ale powinnam dać sobie spokój, bo to nie moja wina, że wcale nie jetem taka zła (jakbym już gdzieś to słyszała...) i jeszcze parę innych rzeczy, które zupełnie mnie nie przekonały. Wiedział o tym doskonale (w końcu po takim czasie znamy się już dość dobrze), więc zamiast kazania postanowił coś zaśpiewać. To tez nie za bardzo pomogło, dzisiaj byłam wyjątkowo uparta (a poza tym ledwo rozumiałam słowa piosenki). Zbierał się już do wyjścia, kiedy najwyraźniej wpadł na jakiś genialny pomysł, bo odwrócił się i podbiegł do mnie z tą swoją dziecięco szczęśliwą miną (za którą zwykle miałam ochotę go zabić.) i ...


...i dopiął swego- jak zawsze zresztą.
Wiecie, on jest niemożliwy...

Tie strings to clouds
Make your own lake - Let it flow
Throw seeds to sprout
Make your own break - Let them grow
  
We should always know that we can do everything
Go do!
Gdybyście byli w potrzebie, możecie sobie pożyczyć mojego Jonsi (pod warunkiem, ze nie będę potrzebować go bardziej!). jest niezastąpiony i testowany klinicznie na złym człowieku.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

od czegoś trzeba zacząć

...a na dobry początek zacznę od tego, o czym na pewno nie napisze: o tym co to robię, czego właściwie chcę od świata i dlaczego od tygodnia zachwycam się tylko jednym facetem, który w dodatku jest gejem i mieszka na mroźnej Islandii (ale co z tego, jeśli mężczyzna ten ma cudowny głos i jest zwyczajnie idealny pod kazdym względem- taka moja terapia, by nie powiedzieć: odwyk. Swoją drogą paskudne słowo...).
Odpowiedzi na te pytanie nie interesują nikogo, a już na pewno nie mnie. Może w ogóle nie napiszę tu zbyt wiele, zobaczymy jak się sprawy potoczą... Niczego nie obiecuję, bo i nie mam komu 
(trudno do tego przywyknąć).  


Żeby trochę się wytłumaczyć z tej mojej skandynawskiej manii opowiem teraz pewną historię. Dawno, dawno temu, będzie tego coś ze dwa lata, pewna niesamowita osoba pokazała mi świat, który nie był podobny do żadnego znanego mi chociażby z książek, czy filmów. Co prawda był to tylko jeden krótki filmik w internecie, który pewnie w normalnych warunkach nie przykułby mojej uwagi, ale... wtedy to był czas magiczny. Takie małe sacrum. Z perspektywy czasu wszystko się zmieniło, ta "pewna osoba" straciła w moich oczach wszystko co tylko można stracić i przestałam uważać ją za kogoś niezwykłego. Zaczynam się nawet zastanawiać, czy to wszystko wydarzyło się rzeczywiście, czy tylko wymyśliłam sobie całą tą historię, (to tłumaczyłoby dlaczego jest w mojej pamięci nieskończenie dobra, zupełnie pozbawiona wad...). To nie jest najważniejsze. 
"Wszystko się zmieniło. Poza tym zmieniło się niewiele".


tak to się zaczęło



Nie mogę siebie czytać. Bleah! Przepraszam za te sentymenty, postaram się więcej tego nie robić. Następnym razem może zarzucę was zdjęciami!